Dzień drugi zastał nas w autokarze, kiedy to, będąc w paszczy ciemności, byliśmy 30 kilometrów od Paryża. Poranna toaleta w miejscowości o nazwie nie do zapamiętania! Założenie to było wygodne ponieważ „zwalniało” mój umysł z wysiłku, którego i tak nie byłem w stanie podjąć. Trudy podróży ograniczały moje możliwości do bardzo praktycznych działań związanych z bezpieczeństwem „podopiecznych” – trzymając się nomenklatury językowej zapożyczonej od Kazika Staszewskiego, lidera Kultu. Postój w przedsionku Paryża pozwolił odświeżyć się oraz uzupełnić zapasy na drogę. „Podopieczni” mają bardzo dobrze rozwinięty zmysł przetrwania – kupują na potęgę to, co potrzebne i to, co przykuwa ich wzrok.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Paryża, miało się wrażenie przebijania się przez „dżunglę” z tą różnicą, że zamiast dzikiej przyrody miało się do czynienia z niezliczoną ilością samochodów i motocykli w różnych kolorach. Myślę, że trzeba by być Picassem, aby odróżnić nazwy wszystkich ich odcieni. Trudność w tym, że niektóre z nich pomieszane z miejskim błotem tworzyły mozaikę, którą uczeni Sorbony mogliby wziąć na warsztat badań i analiz akademickich. Niektóre z pojazdów - te uprzywilejowane - wydobywały z siebie dźwięki syren, co rozumiałem jako zawołanie: „Z drogi śledzie, bo król jedzie”. Zawołanie może odpowiednie do sytuacji, ale szybko stwierdziłem, że królowie Francji wyginęli jak dinozaury. Szybko przekonałem się, w jak w wielkim błędzie zanurzony był mój umysł, skoro wysnuwał takie wnioski! Kiedy dotarliśmy do Paryża, naszą przygodę rozpoczęliśmy od ulicy Trocadero, gdzie przywitała nas płaskorzeźba upamiętniająca udział i wielką ofiarę Francji w czasie I wojny światowej. Trauma ofiary I wojny światowej była żywa w pamięci społecznej Francuzów i kto wie, czy to nie miało wpływu na fakt, że kiedy wybuchła II wojna światowa, Francuzi raczej przyjęli postawę „pacyfistyczną”. W każdym razie po przeliczeniu się, tak jakby ktoś miałby nam wyparować, udaliśmy się na plac, który odsłonił nam majestatyczność wieży Eifla. Napawaliśmy się widokiem, a mocno osadzeni w dewizie epikurejskiej „carpe diem”, chwyciliśmy za aparaty i na potęgę łapaliśmy każdą chwilę, a niektóre nawet kilkakrotnie na wypadek, gdyby nam miało ulecieć coś z pamięci. Rzecz w tym, że tej ostatniej wcale nie uruchamialiśmy, ważne, żeby zdjęcia były w pamięci telefonu. Pamięć w głowie się nie liczyła!. W międzyczasie przykuły moją uwagę przeszklone oczy u jednego z uczniów. Zapytawszy, co się stało, otrzymałem odpowiedź: „Ja tak bardzo tęsknię za rodzicami”. Wówczas, ze wzruszenia zakręciła mi się łezka w oku. Nie mogąc okazać słabości, poprosiłem panią Anetkę, aby zajęła się dzieckiem. Następnie, odczekawszy kilka chwil, udaliśmy się pod wieżę Eiffla. Dotarcie do niej, volens nolens, wymusiło przejście mostem przez Sekwanę. Kiedy dotarliśmy pod wieżę, trudom nie było końca. Walcząc z siłami grawitacji, wspinaliśmy się schodami najpierw na I piętro, którego wysokość wynosiła 57 metrów, a następnie na II piętro, którego wysokość wynosiła 115 metrów. Pani Anetka Augustyniak pokonywała stopnie z uśmiechem na twarzy, pani Marzenka Brdak na I poziomie przyjęła postawę asekuracyjną. Zrozumiałem to w ten sposób: „Ja swoje już weszłam, siłę grawitacji pokonałam! Więcej nic już nie muszę udowadniać!.” Zostawszy na wysokości 57 metrów, zajęła się dziećmi, które z powodów osobistych nie chciały dłużej walczyć z siłami grawitacji. Byli jednak tacy, którzy za punkt honoru postawili sobie, że prawo grawitacji nie ma nad nimi władzy. Wspinali się w górę z ogromnym wysiłkiem, walczyli z samymi sobą, hartowali ducha determinacji. Zapewne myśl, że pod ich stopami rozpalają się płomienie ognia, nie pozwalała im stanąć w miejscu, więc pięli się w górę z wysiłkiem mitycznych herosów. Przyszedł mi do głowy cytat z opowiadania Ernesta Hemingwaya „Stary człowiek i morze”: „Człowieka można zniszczyć, ale nie można pokonać!”. Kiedy dotarliśmy na II piętro, dalej w górę na wysokość 280 metrów zawiozła nas winda. Zrobiła to w taki sposób, jakby śmiała się w twarz sile przyciągania ziemskiego, i nic sobie z niego nie robiła. Aleksander Ciesielski doznał zawrotów głowy. Kiedy dotarliśmy na szczyt, rozpostarł się przed nami widok na Paryż. Bujaliśmy w chmurach w podwójnym tego słowa znaczeniu. Po pierwsze, otaczała nas mgła, która czyniła nas niewidocznymi. Po drugie, widoki rozpościerające się przed nami pozwalały nam bujać w chmurach! Widać było wijącą się Sekwanę, Panteon, Katedrę Notre Dame, pola Marsowe, które tak naprawdę winny być Polami Marcowymi. Jedynie niektórzy, wiedzeni ciekawością, dali się jej porwać i wspięli się schodami na sam szczyt (288 metrów) i tam dostrzegli nikogo innego, jak samego monsieur Gustava Eiffla, który w zacisznym pokoju prowadzi dysputę z jakimś jegomościem.
Po zdobyciu wieży niczym niedosiężnej warowni z uczuciem ulgi daliśmy się porwać z powrotem na dół i pozwoliliśmy sobie zrekompensować stres i trud wspinaczki zakupami.
Posiliwszy się i zregenerowawszy, udaliśmy się nad Sekwanę, gdzie statkiem opłynęliśmy Paryż, poznając historię i kulturę. Uczniowie mieli możliwość doskonalić swój angielski, ponieważ ciekawostki były przekazywane jedynie w języku francuskim, hiszpańskim i angielskim.
Po przejażdżce statkiem udaliśmy się metrem na Jarmark Bożonarodzeniowy, gdzie ilość świecidełek, zapachów, atrakcji działała na nasze zmysły, dając upust ich woli.
Zmęczeni i podekscytowani udaliśmy się na obiadokolację, a stamtąd do hotelu na spoczynek. Wydawało się, że zmęczenie szybko utuli nas w łóżkach. Nic bardziej mylnego. Uczniowie, szybko odzyskawszy wigor i energię życiową, poczuli swoją moc i dokazywaniu nie było końca. W jednym przypadku doprowadzili do płaczu jedną koleżankę i trzeba było stanowczo interweniować. Punkt 23:00 wszyscy udali się do swoich pokoi na zasłużony odpoczynek. Tak upłynął nam poranek i dzień drugi.